Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cień, czarny kąt pokoju, tam i sam zmroczona podłoga, poczęły straszyć oczy, które uwięzły, napędzone przez sforę koszmarów w czerwonym płomieniu lampy; lecz i stamtąd miasto pocieszenia brały rozeznanie się we wszystkiej obecności położenia.
Któż z ludzi w ciężkich chwilach swego życia nie zgłębił różnicy między dniem i nocą. Któż z tych ludzi, doświadczonych niepewnościami, nie przypomni sobie takiej nocy, kiedy zdawało mu się, iż czeka go jeszcze jeden jedyny w życiu czyn: pociągnięcie cyngla rewolweru, opartego lufą o serce lub skroń? I któż z tych samych ludzi, którym ponoć tylko jedna pozostała jeszcze noc, nie uśmiechnął się, gdy go podstępnie przez szczeliny w okiennicach nie podejrzał dzień, wskazując wygodne łóżko i szufladę dla rewolweru... Po przespaniu się zaś, Boże drogi, znowu spać? — wszystko jedno wiecznym, czy niewiecznym snem, nie godzi się tem bardziej, gdy na progu domu leży ogromne brzemię trudu do dźwignięcia.
Noc szła do łóżka Heleny zewszechstron. Zimnym splotem zaczęła ściskać głowę. W skroniach zatętniła krew szybko, głośno, rytmicznie. W uszach rozszumiała się cichość. Światło naftowej lampy zdało się ścigać każdą myśl, cofającą się w zestrachaniu, i wyciągać ją, niby oczy z pod zamkniętych powiek najaw męki widzenia owej obecności życia. Zaczęła się bezłaskawość nocy. Samotność wmówiła się tak wyraźnie zmysłom, że Helena zadrżała. Wstała z łóżka i zaczęła może po raz tysiączny, jakże jednak inaczej niż poprzednio, odczytywać list Seweryna. Teraz widziała wszystko. Wyobraźnia z każdej niemal litery