Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jednym haustem spojrzenia. I zachłysnęła się poczuciem i stwierdzeniem własnej winy, grzechu po stokroć śmiertelnego. Zachciała w onej chwili śmierci dla siebie, piorunów, mocy wszystkich niszczących żywiołów, by ją starły, spaliły, by wraz z nią spopielała pamięć jej przewiny.
Zerwała się z kolan osłupiałego Witana, wrzuciła na ramiona koszulę i suknię i wypadła z domu. Tupał wślad za nią po wąskich, drewnianych schodach przestrach. Ciągnął ją za włosy, ręce i nogi. Wygnał ją w pole, siepiąc ją batami rozpaczy po rozpalonych policzkach, najbardziej i najbezlitośniej smagając po oczach, aż do łez.
Spłynęło już słońce z niebios w fioletowe lasy na widnokręgu. We mgłach szarobłękitnych szła już cicha modlitwa skupionej ziemi. Zasłuchaniem ekstatycznem powtarzały ją bezszelestne stare sosny. Drżeniem słabiuchnem ukorzone przez mrok w niedawnej radości szeptały ją trawy i kwiaty wszystkie. Słuchało niebo modlitwy ziemi wieczornej wejrzeniem niezmąconem i obiecywało szczęście rumieńcem przejrzystym, seledynem jasnym i granatem.
Helena przebiegła grzbiet Wygwizdowa. Zatrzymały ją zamknięte drzwi kaplicy.
Padła na kolana. Krzyk z niej, z trzewiów samych rwał się drapieżnie do ust, lecz marł na wargach. Gasiła go święta, niezmącona cisza wieczorna. Ściszała dookolne dostojeństwo. Strumieniem gorącym, ciągłym popłynęły łzy. Spływały w nich myśli ciężkie, zadręczne. Krzyżem rzuciła się na ziemię miękką, ustępliwą i niezmiernie miłosierną. Spazm głęboki,