Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przebolesny wtulał ciało jej w oną miękkość, gdyby zażywa ją grzebiąc. Gdy poczuła dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu i słowa posłyszała czyjeś, słowa bez żadnej dla niej wtedy zrozumiałej treści, krzyknęła przeraźliwie z nagłego przestrachu i zanurzyła twarz w piasku.
— Proszę pani, to ja ksiądz... ksiądz, niech się pani nie boi... to ja, ksiądz Szypułka.
Doszły ją te słowa nie treścią, lecz łagodnością dźwięku osobliwą. Chciała je słyszeć tak poprzez mgłę i dal dzielącą ją od rzeczywistości.
— Jakiż to ból przywiódł panią tutaj i rzucił ukorzoną przed wrota boskiego domu? A może szczęście, któremu niezawsze serce człowiecze podołać może? W kornej podzięce za ból dusza rozkosz niebiańską znajduje, gdy za radość wielką dziękuje, trwoży się...
Spazm jej przerwał na chwilę natchnione słowa starego proboszcza.
— Smutek swój największy — mówił potem dalej — Wszechmocnemu niechaj pani w modlitwie poleci, On jeden zrozumie i łaską swoją stroskanie serca wiernego ukoi.
Zwolna bardzo dźwignęła ciężką obolałą głowę i spojrzała na pochyloną postać księdza, który zdał się jej być w mroku późnego wieczoru jednym z konarów sosen. Stary proboszcz wtedy zamilkł. Twarz jej zpowrotem zapadła w piach sypki, ustępliwy. Szloch targnął nią głęboki, bolesny. Zacichła, jakby krew jej rozpłynęła się w sokach ziemi. Stary proboszcz Szypułka zapatrzył się w kształt jej bezwolnie do ziemi przymarły i modlitwy jął mówić zadumą pogodną,