Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z każdą minioną sekundą przepadała coraz bardziej w promieniach łaski szczególnej, prześwietlającej nawskroś ciało i przenikającej do głębi duszy, poczętej z ran i cierpień Seweryna. Czuła oto, że przez ramiona jej, przez piersi, biodra, przez wszystką gładkość i żywość cielesną przejaśnia się tchnienie boskiej nagrody do wnętrza jej istności. W olśnieniu rozkosznem widziała własne ramiona, piersi i biodra, jako pośredniczki przeczyste, orędowniczki sprawiedliwe. Naglą ją, wywołują słabnące siły do ostatecznego wysiłku. Dławi ją spazm, oślepia bliskość wielkiej nagrody. Prędzej, prędzej!
Trzymała powieki na oczach spuszczone, zaciśnięte, jak palce skurczem zwarte do wewnątrz. Lęk przysiadł je. Cała się natomiast w sobie rozwarła, rozpękła do krwi. A w krwi ogień. W oddechu żar. W głowie czad. Jęły się wraz i ogień krwi i żar oddechu i czad mózgowia dobijać i wpierać do oczu. Trzymał je wciąż jeszcze strach. Napierały coraz bardziej płomieniami, parą i tchem szalonym, uderzały w lęk raz po razu coraz szybciej, coraz mocniej. Aż wyparły trwogę szaloną w półmrok pokoju, w zdziwienie sprzętów, w oniemiałe powietrze. Strach przesycił wszystko w krąg, jak woń.
Helena rozwarła oczy naścieżaj. Wyłupiła je groza widzenia rzeczywistości precz z orbit. Suknię cienką, fularową wraz z koszulą miała zsunięte aż na kolana. Zobaczyła wyzwanie piersi, biel urągliwą ramion, bezczelną gładkość bioder. Dojrzała rozszerzone źrenice Seweryna w szerokiem otoczu odkrytych upiornie białek. Zobaczyła to wszystko nagle, pochwyciła