Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeszcze jakiś taki kodeinowo-kamforowy proszek i wystarczy.
Gdy po zużyciu lekarstw Grudowski leżał całkiem wyczerpany i śmiertelnie w sobie zacichły, Helena zaś, w dalszym ciągu pracowała nad sprzątaniem, Witan wpatrzył się w niego swemi nagle rozgrzanemi i zwilgotniałemi oczyma. Przesuwał wzrok z wychudłej ręki, po łokieć obnażonej, na bladą twarz, zapadnięte policzki, wargi suche, sine czoło i włosy. Spojrzeniami, niby roztkliwionemi palcami, pieścił zamilkłą w cierpieniu i niemocy twarz i rękę, kształt, o wieczny, nie męczący bezruch i spokój żebrzący.
Z trudem wstrzymywał łzy, przeciskające się przez krtań i piekące pod powiekami. Pasował się z rozrzewnieniem, podszeptującem mu uparcie jedyny miłosierny czyn. Sam czuł się w tej chwili, jak mocarz zuchwały, niepokonany. Kawałek uda po obciętej nodze wpierał w protezę z poczuciem pewności i dawnej odzyskanej na nowo siły. Piersi rozsadzała władność. W mocno zwartych szczękach skupiła się wola. W miarę wzrastającego rozrzewnienia i litości dla Klemensa tężała w nim świadomość własnej siły. Te dwa sprzeczne uczucia podmawiały go do buntu. Przeciw komu — nie wiedział. Gdy jednak Klemens w pewnej chwili otworzył szeroko usta, by załapać więcej powietrza, Witan zacisnął pięść dookoła nagle porwanej ze stołu popielniczki z taką siłą, że metal zgiął się, poczem pękł na dwoje w zwartej dłoni.
Wróciło poczucie dawnej siły, żadnych przeszkód nie znoszące. Wola niecierpliwa i nieokiełznana. Wola człowieka, któremu niegdyś jako światło w mro-