Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kach życia ukazała się potrzeba niszczenia, którego później ćwiczono i przygotowywano do umiejętnego i systematycznego niszczenia wszystkiego, co na drodze wyrastało zaporą, niby kolczastym, gęstym żywopłotem.
Posłyszały nabrzmiałe, twarde mięśnie ramienia żale dogasającego ciała Klemensa. Wszystek sprzęt w pokoju, twarde ramy okienne, klamki żelazne w drzwiach, milczące ściany wzywały Witana do walki pogardliwem przyglądaniem się to Klemensowi, to jemu naprzemian. Wiedeńskie rozkraczone krzesło urągało chwili, pod boki rachitycznemi pałąkami rąk się ująwszy. Seweryn porwał je za poręcz i trzasnął o podłogę z taką siłą, że się rozsypało z nagłego przestrachu.
— Sewuś! — zawołała Helena, wymiatająca na kolanach kurz z pod łóżka suchotnika, zdziwiona i zalękniona.
— Cholera! — syknął Witan, poczem podszedł do Grudowskiego, opierając się ręką o metalową gałkę nad wezgłowiem. — Panie! niech pan popatrzy... Co jest?
Klemens wpółodemknął powieki i spojrzał cierpiętliwie i łagodnie na Seweryna.
— Męczy! — szepnął — życie męczy i niszczy życie — poskarżył się i wytchnął z trudem gorące skażone powietrze z piersi grających, jak podźwięk struny trąconej. Witana zalewała litość ukropem, buchała parą w oczy, szarpała rytm serdeczny. Czuł, że za chwilę nie ścierpi własnego życia i nie wytrzyma widoku chorego Klemensa. Nieświadomie czekał na