Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przed kwadransem znowu krew..., teraz mam dreszcze i...
— Co, krwotok? — zapytała przestraszona Helena, przypominając sobie, że jakowemś dziwnem losu zrządzeniem krwotoki Klemensa poprzedzały zazwyczaj ciężkie chwile jej życia. Pamiętała ich kilka. Zalękla się bardzo, widząc duże ciemne plamy na ręczniku i powłoczce poduszki.
— To nic! — jakby usprawiedliwiając się zaczął Klemens — rano to nic groźnego. Niech pani zostawi, to przecież Marcelowa to wszystko...
— Nie, nie, niech ona! — wtrącił się Seweryn przejęty naraz współczuciem i litością dla Grudowskiego, zipiącego z trudem, zmiętego, bladego jak sufit, z zupełnie przymarłemi oczyma.
Helena zabrała się do uprzątnięcia panującego na łóżku Grudowskiego i dokoła niego charakterystycznego nieładu. Wrzuciła do kubła dwie tekturowe, stojące na szafce nocnej spluwaczki ciężkie i już nazewnątrz wilgotne. Zwinęła zakrwawiony ręcznik, zdjęła podpinkę z kołdry i poplamioną powłoczkę z poduszki, przesłała zręcznie pościel, umiejętnie obleczoną w czystą bieliznę, obmyła twarz i ręce Klemensa.
— No a teraz lekarstwo, gdzie jest? — spytała chorego, nisko pochylając się nad nim.
— Niema! — odszepnął Klemens — zabrakło!
— To idź do apteki! — rzucił Seweryn Helenie.
— Nie, nie! tam stoi na oknie syrop, jeśli łaska, to może pani... — poprosił chory. — Dziękuję! wezmę