Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Klemens wrócił do siebie, lecz już bez sił nijakich. Runął na łóżko, raz wraz wgniatając w poduszki z gorączkowym oddechem pytanie za pytaniem:
— Czyżby? Czyżby tą ważną rzeczą było nawiązanie porozumienia się kochanków? Czyżby nadeszła chwila dla niego najcięższa? Czy tam obok, poprzez ścianę w tej chwili święta oddaje się trupowi? — zaczął nadsłuchiwać. Szczelinę w drzwiach oślepiła dawno z tamtej strony ustawiona szafa.
Nie mógł nic wypatrzyć. Do uszu dolatywały ściszone szepty. Wyobraźnia Klemensa, niby kumoszka jadowita i podstępna, zaczęła poddawać najpierw domysły, potem całe obrazy wyraźne i okrutne.
W męce najstraszniejszej samotności przeżył resztkę dnia i noc prawie całą w gorączce. Dusiły go: żar własnego ciała, parne powietrze nocy lipcowej i zwidzenia ciężkie, zwidzenia dwojga nagich ciał o trzech rękach i trzech nogach, ciał walących się na jego piersi, gardło i oczy. Nad ranem zasnął. Obudziło go stukanie do drzwi, jednocześnie oderwał głowę od poduszki kaszel suchy i drapieżny. Wychlusnęła z gardła krew lepka, gorąca. Do pokoju weszli Seweryn i Helena.
— Niech pan popatrzy, panie Klemensie, przecież jakby nigdy nic! — zawołała radośnie, wskazując Seweryna, stojącego prawie o własnych siłach obok łóżka i również radującego się wstydliwie i niepewnie — właśnie wczoraj rano przysłali z Paryża protezy dla Sewa, cały dzień pracowaliśmy, aby tę jedną choć dopasować i dlatego...
— Ja państwa bardzo przepraszam, ale niedawno...