Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tości. Helenę — całość i moc pozorną życia, naprawdę zaś więcej, niż oni: on i Seweryn — kaleką.
Coby poczęła bez nich? Jakżeby żyła bez nich. Jakżeby oni żyli bez niej? Zarazili się sobą wzajem. Sprzągł ich jeden skutek wielu przyczyn, skuł, związał konwulsyjnem przedśmiertnem zsupłaniem skurczów. Szperają w sobie wzajem, próżno wypatrując dla siebie przyszłości. Wymieniają w myślach swoje stany rzeczywiste. Zgniłe, stoczone robactwem płuca, na ewentualnie zdrowe. Do obłamanych sęków po niegdyś ręce i nodze, przymierzają okrągłe zdrowe kończyny kochanki. Nagle rozwartą próżnią duszy wchłaniają, niby powietrze do życia niezbędne, cierpienie i bóle najsroższe.
Płuca Klemensa na płuca Seweryna. Sęki Seweryna na konary Heleny. Otchłań beznadziejnej pustki Heleny, na górę kamieni i chwastów mąk własnych, rzeczywistych i ciągle obecnych.
Sens owego rozpatrywania treści trojga istnień zsączał się z mózgu Klemensa na schorzałe ciało, niby kropla cudownej narkozy, utrzymująca zachwiane siły w jednakowym stopniu możności życiowych. Wystarczyło jednakże, aby rzeczywistość najniklejszem drgnieniem nieoczekiwanem zaprzeczyła mu i aby owe siły opuściły go nagle i zupełnie.
Pewnego popołudnia, gdy jak dni poprzednich Klemens zwlókł się z łóżka, by resztę dnia spędzić z Sewerynem i Heleną, zastał drzwi do ich pokoju zamknięte. Na stukanie odpowiedziała mu Helena:
— Panie Klemensie, przepraszamy bardzo, ale dziś... niech się pan nie gniewa, bardzo ważna rzecz...