Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chudłem ramieniem jej kształt gładki, ciepły, obfity, że mówi jej o swoim wysiłku próżnym smutkiem bez dna, smutkiem z bezrozumnego gniewu poczętym, i w takiż gniew lada chwila mającym się przeinaczyć.
— Poczekaj, Sewuś! — szepnęła, nic ciszy nie rażąc i wstała z kolan z jakowymś utajonym zamiarem. Przeszła przez pokój, wyciągnęła szufladę ze stołu, wyjęła z niej jakiś przedmiot, ukryła go w dłoniach i wróciła do niego. Witan wciąż patrzał na nią tym samym miękkim wzrokiem. Zaczęła mówić cicho, a śpiewnie, jak dziecko:
— Oderwały ci ludzie obcy, narzędzia niewidziane rękę, odszarpały potwory nieznane nogę. Rękę najmocniejszą na świecie, nogę, pod którą ziemia się gięła. Poznaczyły ciało święte: żelazo, stal i ołów. Odebrały z przestrachu przed tobą moc twoją. Zostawiły ci tylko bladość i myśl i kochankę najwierniejszą. Czemże odpowiem ci, jedyny. Nie urodą, która grzeszy. Nie ciałem zdrowem, gładkiem, które i mnie i tobie urąga. Popatrz na włosy moje! — rozwiązała bujny węzeł aż się po całych plecach rozpłynął jak lawa po stoczu wulkanu — od czoła idą aż do nóg, patrz! — ujęła ciemny promień środkowy, za szeroki dla dłoni, przerzuciła go na twarz, końcami jego policzków i oczu dotknęła.
Wstrząsnął się od dreszczu. Przy samej czaszce nożyczkami ciąć jęła, głośno, zgrzytliwie. Dziesiątkami, setkami odchodziły od głowy niepowrotnie. Chwiały się i spadały na kolana Seweryna. Patrzał na nie i na nią, jak była cała skupiona w osobliwej pracy swojej i słowa wszystkie przepadały mu