Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wejś bezmiernie sprawiedliwej prawdy i praw, rządzących wszystkiem dokoła niego istnieniem. Olśniła go piękna interesowność każdej najmniejszej, żywej jedności. W interesowności tej dojrzał przyczynę niezmąconej harmonji ogólnego wyrazu.
Był to wówczas, zaprawdę, poranek życia Klemensa. Jasność słoneczna przeniknęła nawskroś jego duszę, rozświetliła widzenie rzeczy i wskrzesiła zdolność zachwytu, niemal dziecięcą. We własnem pojmowaniu, był człowiekiem wysuniętym w jasność na czoło ludzi, w cieniu wiecznym ukrytych, ludzi, nie postrzegających nic krom swoich potrzeb. Przyzwyczajony do roztrząsania wszystkiej w sobie obecności uczuć i wrażeń obejmował umysłem, niby człowiek drugi, zjawiskowy stan własnego istnienia. Zerwał, mimowolnie zresztą, wszelką łączność z pozorami rozumu świeckiego. Odwracał się ze wstrętem od niepięknej literatury codziennej, od wszelkich „Głosów“, „Prawd“ i t. p. zadrukowanych czworokątów papieru, cuchnących kłamstwem, zgniłą wątrobą i żółcią. Poznawszy siłę możliwości różnorodnej, leżącej w zanadrzu ciemnem każdej jedności żyjącej, nie był w stanie zadziwić się niczemu. Nie mógł sobie wyobrazić faktycznej nowiny, jako czegoś zgoła nieoczekiwanego i osobliwego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wnet po grozie burzy lipcowej, kiedy to Klemens prawie fizycznie dostrzegł dwoistość wewnętrzną treści własnego istnienia, nad ścierniskami miedzborskiemi zagrały, niby organy, śmigi samolotów. We wsi