Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tych kufach i odmierzało każdemu, kto miał życzenie wypić za zdrowie jasnego panicza, czubate półkwaterki okowity. Nie chodziły chłopy na sagę inaczej, jak z bułkami w kieszeniach portek i kiełbasą, albo wędzonką w garściach. Próżne antałki po wychłapanem piwie pływały sobie po wielkim stawie, coraz to koziołka fiknąwszy, od otrzymanego w bok z ręki chłopaków wsiowych kamulca. Po sadzie, wraz i dookoła po ścierniskach, po lesie, po pobliskiej olszynie hukały głosy pijackie. Niejedna z dziewuch okowitą nagrzana, jeszcze przez nikogo nieruszona, w czas pobytu Klemensa w Miedzborzu zmówiła się z chłopakiem w leszczynie za ogrodem, albo kajsik w czystem polu pod stertą. Niektóra zasie w ogrodzie warzywnym spłakała się z jakiegosi kochania udręczonego, albo z tęsknoty za swoim, do wojska powołanym.
Maciej Narzewicz w te dni, na wszystko zezwalał, sam nawet coraz to do większej zabawy naród wiejski skłaniał, co chwila oglądając się na Klemensa.
— No jakże się czujesz wśród swoich? — pytał, gdy dostrzegł uśmiech na twarzy siostrzeńca.
— Świetnie, wuju, lepiej, niż tam, wolałbym tu pozostać!
— Ale, ale! Nie myśl o tem, wnetby ci się uprzykrzyło, przecież tu nie zawsze tak, jak dzisiaj... Praca, jesień, cichość, smutek i znowu praca! Mnie to tam nic, ale tobie...
Kiedy pewnego roku Klemens zwierzył się wujowi w liście z chęci powrócenia do Miedzborza na stałe, Narzewicz odpisał: