Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Młoda kobieta spojrzała na Rabbiego zdziwiona i zastanowiła się.
— To prawda, — rzekła powoli. — Doświadczam codzień po południu bólów, których dziś nie czuję.
— Czy czujesz pani rzeźwość i siłę, jakich ci przedtem brakło?
— Tak... O, tak!
— Bądź więc pani spokojną! Ból już nie wróci! Zarazek twej choroby zniknął. Jesteś zdrowa!
I z dumnym uśmiechem spojrzał kolejno na nią i na Strafforda. Profesor zbladł i rzucił się ku siostrze z twarzą drgającą wzruszeniem, ona jednak stała nieporuszona, nie odrywając oczu od mistrza.
— Wielki jesteś, panie, wielki i dobry! Wielbię cię!
On ręce przed siebie wyciągnął.
— Nie! — zawołał. — Nie tak! Bądź mi jeno siostrą dobrą i niech duch mój spocznie czasem w ożywczym cieniu twej przyjaźni!

VI.

Przez kilka dni następnych Straffordowie odwiedzali Rabbiego, a rozmowy z nim przeciągały się do późna. Profesor słuchał z najwyższem zaciekawieniem tego niepospolitego człowieka. Edyta zaś poddawała się czarowi jego bez zastrzeżeń. W czasie tym spotkała raz jeden jeszcze ojca Wincentego. Zatrzymał ją,