Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiska. Patrzał niespokojnie w stronę Wawelu. Ale ani na niebie, ani na gościńcu nic nie spostrzegł.
— Czekać! — rzucił krótko, zżymając się niecierpliwie.
Gesnareh zapowiedział przybycie swoje na egzekucję najwyższego komisarza. W programie była kaźń równoczesna wszystkich trzech skazańców; wypadało więc wstrzymać się, ale „boski“ liczył widocznie na dłuższe konanie Henocha i dlatego spóźniał się. Wreszcie jednak ujrzano zbliżający się od południa srebrzysty samolot z krwawo-czarną banderą. U steru stał sam Gesnareh, w kajucie widać było bladą postać Edyty.
Statek uwiązano na równym poziomie z platformą, ale władca nie zszedł z pokładu. Ogarnął wzrokiem zastęp chrześcijan, potem utkwił oczy w trzech skazanych. Wreszcie przywołał do siebie Roztockiego.
— Słyszałem że ten garbus jest twoim krewnym. Czy nie chciał się odprzysiąc?
Członek Rady najwyższej uczynił rękami gest niewyraźny i zakłopotany, nic nie odpowiadając. Zastąpił go Kwaśniewski, który podchwycił skwapliwie.
— Wszyscy trzej zakamieniali są w uporze. Ty sam „boski“ raczyłeś wielokrotnie badać swego komisarza: ja badałem tamtych dwóch, nie szczędząc mozołu. Wszystko na nic!