Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc go z zamkniętej i opancerzonej karetki. Ale on odsunął ich, choć ręce miał związane. I wysiadłszy bez ich pomocy przystanął na chwilę i utkwił wzrok w ogromnym krzyżu, potem wyciągnął ku niemu spętane ramiona, jakby chciał go pozdrowić i nie odrywając oczu od narzędzia swej męki, począł wstępować na prowadzące do niego stopnie.
Tłum wybuchł tysiącem krzyżujących się szmerów. Chrześcijanie wołali do świętego starca, wzywając go, by im błogosławił na śmierć, podobną własnej. Bywalcy sykali, prosząc o spokój jak zapaleni melomanowie, gdy ktoś przeszkadza im słuchać pięknego koncertu.
Starzec tymczasem doszedł do krzyża i ukląkł przed nim, przyciskając się doń cały i okrywając dolne ramię pocałunkami. Potem powstał i zwrócił się do słuchaczy, chcąc przemówić, ale straże przeszkodziły temu, powalając go na ziemię, podczas gdy muzyka wojskowa uderzyła we wszystkie bębny hałaśliwą pobudkę. Ze skazańca zdarto jego biały płaszcz, okrywający szerokiemi fałdami wyniosłą jego postać. Pchnięto go ku drabince, opartej o krzyż. Wszedł na nią okryty jedynie krótką włosiennicą i odwrócił się rozciągając w krzyż ramiona, które oprawcy jęli wnet przywiązywać sznurami do poprzecznych ramion krzyża. Ów znów chciał mówić, ale hałas bębnów nie ustawał i w dole widać było jedynie poruszanie się ust jego. Świadkowie jednak nie po-