Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szył do niej po uznojeniach dnia o wieczornej godzinie, wiedząc, że ją znajdzie zawsze tak samo kojącą, słodką i cichą. Jak długo tęsknił za nią, oczekując daremnie tej błogosławionej godziny, przeklinając, gdy nadeszła, przynosząc jedynie poczucie niezgojonej rany i niczem niezastąpionej straty! A teraz, byćże to mogło? Byłaż to znów ona?
— Tyż tu jesteś? — spytał raz jeszcze, żądny ponownego potwierdzenia z jej ust ukochanych.
— Ja jestem, panie!
— Do mnie przyszłaś?
— Do ciebie, panie!
— I nie uciekniesz znów ode mnie? Nie rozwiejesz się we mgle? Nie zgaśniesz, promieniu słoneczny?!
— Zostanę przy tobie tak długo, dopóki będę mogła przynieść ci pożytek!
— Więc na zawsze! Na zawsze zostaniesz!
— Póki będę mogła przynieść ci pożytek, — powtórzyła.
— On nie zrozumiał jej, i serce jego napełniło się radością po brzegi.
— Więc nie zawiodłaś mnie? Więc mnie miłujesz?
— Nie zawiodłam cię, panie, i miłuję duszę twoją.
Pociągnął ją za sobą. Spieszno mu było wydostać się z tego tłumu, znaleźć się z nią sam na sam, zamknąć na nowo tego rajskiego ptaka w złocistej klatce, z której już potrafił