Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wydarzeń, i nikt nie odróżniał pojedyńczego głosu. Zrozpaczony, nie mogąc wydostać się z tłoku, szepnął sam do siebie, opuszczając wyciągnięte przed chwilą dłonie:
— Niktże nie chce mnie poznać, mnie, Judy Gesnareha? Nikt nie chce podać mi pomocnej dłoni?
— Ja! — ozwał się tuż przy nim głos kobiecy, głos tak mu dobrze znany, że zatrząsł się od jego brzmienia.
— Ty! Ty tutaj, przy mnie? — szeptał jak w gorączce.
Tracił głowę. Krwawe płatki latały mu przed oczyma. Rozumiał, że chwyta go paroksyzm warjacji.
Jakże? Onaż to stawała przy nim, ona, przez lata całe upragniona, wyczekiwana daremnie, ona, ta królowa jego snów, ta niewdzięczna, która wzgardziła jego skarbami, jego potęgą i jego miłością, ona miałaby znaleźć się przy nim w tej godzinie próby i upokorzenia?
— Nie! To było widziadło jego rozigranej wyobraźni. Potrząsnął głową, odpędzając je od siebie; ale zamiast ustąpić, głos powórzył znów:
— To ja, mistrzu!
I wtedy ujrzał ją. Przecisnęła się przez tłum i stała przy nim cała biała jak wonny kwiat lilji, z jasnemi oczyma, utkwionemi weń, z uśmiechem na ustach, promienna. Taką czekała na niego niegdyś przed laty, gdy śpie-