Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Doprawdy? Nie przypuszczałem. I cóż jeszcze, siostrzyczko?
— Kalina Roztocka odwiozła mnie, i jest w salonie...
Białe czoło profesora zachmurzyło się zlekka.
— Czy mam iść do niej? — zapytał z nieco przymuszonym uśmiechem, podnosząc się z krzesła.
— Przeszkadza ci to?
— Tak dalece nie, ale...
— Ale przecież przeszkadza! Nie kłopocz się! Wymówię cię przed nią.
— Tak! Ta nieoceniona migrena...
Ona głową potrząsła.
— Nie! To byłby wykręt! Powiem poprostu, żeś zajęty.
— Kiedy ja właściwie nie jestem zajęty...
Panienka zaśmiała się wesoło, chwytając brata za rękę.
— A, jeśli tak, to zabieram cię bez ceremonii. Gdybyś pracował to co innego, ale jeśli idzie o oderwanie cię od próżnych myśli, któremi się zagryzasz, gotowam użyć siły!
I pociągnęła go za sobą przez parę pokoi do jasno oświetlonego saloniku, w którym pomiędzy gąszczem palm i bukietami kwiatów syczał srebrny samowar, a poza nim różowiała koronkami oszyta sukienka.
— Patrz, Kalinko, jaką zdobycz ci przyprowadzam. Niczem borsuk w jamie i niedź-