Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Godzina spóźniona. I tak boję się zwrócić uwagę...
— Więc do jutra!
Strafford zdziwił się niepomału, gdy mu siostra powiedziała tego dnia, że nie pójdzie wieczorem do Rabbiego i że pragnęłaby dziś jeszcze lub jutro opuścić miasto-obóz.
— Kobiety lubią niespodzianki — zauważył z uśmiechem; — wyznaję jednak, że takiej nie spodziewałem się. Wczoraj jeszcze odmienialiśmy na wszystkie tony słowo „Prorok“, dziś mamy uciekać bez pożegnania!
Co to znaczy?
Edyta zarumieniła się i wnet zbladła.
— Myślałam nad tem długo i doszłam do wniosku, że, że...
— Że Rabbi nie jest wcieleniem dobra i prawdy?
Skinęła głową w milczeniu.
— Powinienem się z tego cieszyć, żeś przeszła na moją wiarę, ale moja wygrana zdaje mi się zbyt gwałtowną. Wolałbym ją rozłożyć na kilka dań. Jak chcesz jednak droga! Twoja wola! Nie wiem tylko, czy uda się spełnić ją tak łatwo.
— Dlaczego?
— Nikt stąd wydostać się nie może bez zezwolenia władz, a władze te, to Rabbi. On zaś smakuje w twem towarzystwie i nie wiem, czy zechce go się pozbawić. W każdym razie mógłby wziąć za złe, gdybyśmy starali się o wizę za jego plecami.