Na bladej twarzy Edyty odmalowały się sprzeczne uczucia. Był wśród nich lęk, był cień przykrości, ale był i błysk wesela.
— Myślisz więc, że bez widzenia z Rabbim nie możemy stąd odjechać?
— Sądzę, że nie możemy!
— To dobrze... To jest nie! To źle, bardzo źle! Ale skoro nie może być inaczej...
Westchnienie jakby ulgi wydobyło się jej z piersi. Opuściła się na krzesło.
Strafford patrzył na nią uważnie.
— Zdajesz się tem jednak raczej cieszyć niż smucić! A tak ci pilno było jechać.
Podniosła oczy i spuściła je zaraz.
— Sądzę, że powinieneś poczynić kroki potrzebne do wyjazdu — rzekła z wysiłkiem.
— Czy tak? — odrzucił, nie spuszczając z niej oczu.
Ona zdawała się zmagać sama z sobą przez chwilę.
— Tak być musi, — szepnęła wreszcie.
Stało się jednak, jak przewidywał Strafford. Żądanie zezwolenia na wyjazd spotkało się z wymijającą odpowiedzią, papiery zostały zatrzymane z poleceniem zgłoszenia się przed wieczorem, gdy zaś Strafford zgłosił się o oznaczonej godzinie, powiedziano mu, że Rabbi da mu osobiście odpowiedź u siebie.
— Tobie i siostrze twojej! — dodał urzędnik.
— Może nie chcesz iść do niego? — spytał Strafford siostrę.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/108
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.