Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcesz powiedzieć, — dokończył Filip, tłumiąc gniew, — losu Olafa Andersona i innych, tam, na północy, w cieśninie Bathursta?
Blake skinął potakująco głową.
Filip drgnął dziwnie i wydawało mu się, że Blake musi słyszeć bicie jego serca. W tej chwili dowiedział się o tym, o czym na próżno usiłowała wiedzieć policja od dwóch lat. Człowiek, którego miał przed sobą, Blake, był owym tajemniczym, białym wodzem Kogmolloków, odpowiedzialnym za wzmagające się coraz bardziej zbrodnie małych demonów, przybłąkanych z Oceanu Lodowatego. On sam przyznawał się do zamordowania Olafa Andersona!
Palec jego drgnął na chwilę na kurku rewolweru. Ale opanował się i spojrzawszy Blakowi bystro w oczy, opuścił powoli broń, a potem schował ją do futerału!
Wzrok Blakea błysnął radością. Triumfował, myślał, że chytrość jego odniosła skutek.
— Jest to jedyne wyjście dla ciebie, — powtórzył. — Mówię ci, że jedyne. I nie trać ani chwili czasu.
Istotnie, Kogmollokowie musieli być już blisko.
— Może masz słuszność, — odparł Filip z udanym wahaniem, zmieniwszy głos. — Ale pozwól mi zabrać dziewczynę. Jej jedynym pragnieniem jest wrócić do swojego ojca. Gdzie jest jej ojciec?
— W pobliżu rzeki Pokładów Miedzi, prawie o sto mil od jej ujścia. Znajdziesz go żywego. Ale dziewczynę zostawisz tutaj. Uchodź chyłkiem i bądź zadowolony, że wydostałeś się z ambarasu, w jaki wpadłeś.
— Słuchaj, Blake, graj ze mną w otwarte karty, a ja będę również z tobą szczery. Nie mogłem zrozumieć