Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani słowa z tego, co mówiła do mnie ta kobieta i nie wiem nic o niej, chyba to, że troszczył się o nią Bram Johnson, aż do chwili, gdy twoje małe szczury wciągnęły człowieka-zwierzę w zasadzkę i jak myślę, zamordowały go. Zanim ją opuszczę, chcę wiedzieć, kim ona jest, kto jest jej ojcem i co chcesz z nią uczynić. Odpowiedz mi szczerze, a nie strwonię ani chwili.
Blake zaśmiał się szyderczo i zbliżył się do Filipa.
— Co ja chcę od niej? — rzekł powoli. — Gdybyś przez pięć lat nie widział żadnej białej kobiety i gdybyś pewnego dnia spotkał na swojej drodze, w odległości dwu tysięcy mil od wszelkiej cywilizacji, taką anielską istotę jak ona, cóżbyś uczynił? Czegobyś zażądał od niej? Gdybym nie był potrójnym, poczwórnym głupcem, dałbym sobie radę i osiągnąłbym swoje, jeszcze za pierwszym razem, nim przybył z swoimi wilkami ten diabelny Bram Johnson i wyrwał ją z rąk moich i Eskimosów.
Filip powstrzymał się tylko z trudem, podczas gdy Cecylia przyglądała się z niepokojem obu mężczyznom i usiłowała odgadnąć, co mówili.
— Tak, tak, rozumiem, — odparł Filip. — Wymknęła się tobie w odpowiedniej chwili. Ale czy wiedziała choćby, czego od niej chciałeś? Powiedziałeś jej choćby? Jestem przekonany, że w owej chwili nie znała jeszcze twojej miłości ku niej. Widziała w tobie tylko zwyczajnego przyjaciela. Powetujesz to sobie, co?
Oczy Blakea zabłysły, podczas gdy twarz jego spochmurniała.
Wtedy Filip wybuchnął i zanim jeszcze przemówił, Blake poznał, że udawał.
— Jeśli nigdy nie wznosiłem do Boga modłów dziękczynnych, — rzekł Filip, to czynię to dzisiaj. Tak, dzię-