Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał ku drzwiom, spodziewając się, że lada chwila nadejdzie pomoc. A kiedy nic nie nadchodziło, ogarnęła go wściekłość. Zaczął wrzeszczeć:
— A więc ty jesteś Filipem Brantem z Policji Królewskiej, co? Przeczytałeś zapewne moje nazwisko: Blake. Ale G. nie znaczy George (Jerzy). Jeśli zechcesz przeciąć linewkę, która krępuje mi nogi, abym mógł się wyprostować lub przynajmniej usiąść opowiem ci coś. Patrz, z tak skrępowanymi rękami nie mogę ci nic złego uczynić. Ale pozwól mi się wyprostować trochę. Nie mogę mówić, leżąc na grzbiecie i dławi mnie jabłko Adama, gdy otwieram usta...
Filip wziął strzelbę i podał ją Cecylii. Potem przeciął nożycami więzy Blakea, który wstał.
— A teraz mów! — rozkazał Filip, przyłożywszy rewolwer do jego piersi. — Daję ci minutę czasu do wypowiedzenia tego, co wiesz. To ty przyprowadziłeś aż tutaj Eskimosów. Dlaczego zawzięliście się na tę dziewczynę i co zrobiliście z jej rodzicami?
Krwawiące usta Blakea wykrzywiły się sarkastycznym uśmiechem i odparł powoli:
— Nie jestem człowiekiem nielękającym się niczego, — rzekł. Okłamujesz mnie, ale ja znam się również na kłamstwie. Kłamiesz, skoro mówisz, że strzelisz. Nie, ty nie strzelisz i nie masz ku temu najmniejszej chęci. Mogę mówić lub milczeć, jak mi się podoba. Zanim się zdecyduję, dam ci małą przestrogę. Zabierz te sanki, stojące na dworze i psy i umykaj sam przez Barren, jak możesz najszybciej. Powiadam ci, sam, rozumiesz mnie. Tę dziewczynę zostaw tutaj i nie troszcz się o nią. Tylko w ten sposób możesz uniknąć losu...
Wykrzywił ironicznie twarz i wzruszył ramionami.