Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

idą za nimi. Niebawem cały las był znowu pogrążony w zupełnej ciszy i nasi wędrowcy odetchnęli z uczuciem ulgi. Czingaszguk skradał się przez chwilę za uchodzącymi, a gdy powrócił, oświadczył, że nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Po tem oświadczeniu gromadka uszykowała się i wyruszyła w drogę przy słabym blasku księżyca.
Pochód prowadził, jak i poprzednio, Sokole Oko, jednak teraz brakło mu pewności siebie, gdyż okolica była nieznana; musiał się często zatrzymywać i badać puszczę. Po kilku godzinach uciążliwej wędrówki, odbytej poczęści dla ukrycia śladów w łożysku strumienia, podróżni dotarli do niewielkiej zalesionej doliny, gdzie zatrzymali się, aby odbyć naradę.
— Qui vive? — rozległ się nagle głos francuskiego wartownika.
— Przyjaciele króla Francji! — odpowiedział przytomnie major.
— Skąd i dokąd? — pytał dalej żołnierz.
— Wracamy z patrolu, w czasie którego pojmaliśmy w lesie córki pułkownika Munro, które wieziemy obecnie do generała Montcalma.
— O, moje panie — odpowiedział francuz — bardzo mi was żal. Ale losy wojny są zmienne. Nasz generał jest, jak się panie o tem przekonają, dzielnym i dobrym człowiekiem.
— Spodziewamy się tego — odpowiedziała Kora — i życzymy panu dobrej warty.
Po tej krótkiej rozmowie, karawana ruszyła da-