Strona:Jakob Wassermann - Dziecię Europy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu na głowę kapturek z żółtego papieru. Potem obierano dla przechadzek późne popołudniowe godziny.
Były to niby podróże. Każdy drobiazg urastał dla Kacpra na całe zdarzenie. Jakiż to trud był — nauczyć patrzeć chłopca, spoufalić z rzeczami, które go przestraszały — wszystkie zgoła — swoją obcością, wrazić w pamięć nazwy tylu nowych przedmiotów. Kiedy zrozumiał wysokość nieba, twardość ziemi, odległości dróg na niej — krok jego nabył pewności. Wszystko polegało na tem, aby nauczyć go odwagi.
— To powietrze, Kacprze! Nie pochwycisz go w dłonie; ono przecie jest. Ruchome staje się wiatrem. Nie trzeba go się lękać. To, co jest przed nocą, zwie się: „wczoraj“, — co tkwi za nią, będzie „jutrem“. Od wczoraj do jutra płynie czas, podzielony na godziny. To jest drzewo, to krzak, to trawa, to kamień, to liście, kwiat i owoc...
W posłuchu rośnie oświecające słowo — przybiera kształt niezapomniany. Kacper smakuje słowa językiem: są gorzkie i słodkie, sycące i budzące niepokój niezadowolonych zaciekawień. Jedne brzmią w ciemni, jak dzwony; inne z mgły jawią się płomieniem. Długa jest droga od rzeczy do nazwy. Trzeba gonić za uciekającym wyrazem. Dosięgnięty zatraca naraz wartość. Podobnie działo się z twarzami ludzkiemi; były niby za kratą — obce, — straszące; przełamana krata czyniła je bliskiemi, nieraz pięknemi.
Dźwięczące krasą nowości nad ranem słówko: „kwiat“ było w południe poufnem; wieczorem