Przejdź do zawartości

Strona:Jakob Wassermann - Dziecię Europy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przez dalsze pokoje. Przerażony zsunął się po poręczy schodów do sieni.
Naraz usłyszał zgrzyt klucza. To wszedł pan radca — zamykał parasol, przeklinając deszcz i wichurę. Grzmoty zagłuszały jego słowa. Radczyni, stojąca na szczycie schodów, przekrzykiwała grom:
„Wyobraź sobie! Ten gagatek pije! Dał się spoić swoim koleżkom! Nie mogę go wyprawić do łóżka! Zabierz go!... Marsz! marsz!“
Radca wziął go łagodnie pod ramię i oszołomionego wszystkiem, co zaszło, bezmownego ze zdziwienia, zaprowadził do sypialni.
— No, no, Kacperku! To się zdarza. Pomogę ci rozebrać się.
Ale tu powąchał oddech Kacpra i zdumiony rzekł: Ależ nic podobnego. Moja żoneczka omyliła się z pewnością, to nic! To się jej zdarza! Nie rób sobie z tego nic!... Dobranoc, chłopcze!
Kacper długo nie był w stanie się położyć. Jakoby wrósł w podłogę. Każda błyskawica kłuła go w powieki, każdy grzmot walił po głowie. Jego ręce i nogi były zziębnięte. Przypomniał pierwszą burzę, którą słyszał. Było to na wieży. Stara kobieta, żona dozorcy mówiła mu: „Nie bój się, chłopcze! To jakiś staruch za drzwiami się kłóci! Ogromny staruch z ochrypłym głosem! Nie zważaj na to!“
I teraz miał wrażenie, że jakiś olbrzym przeklina na dworze. Ale nie było nikogo, ktoby go pocieszył. Kos w klatce wydawał żałosne piski. Byłby, wypuścił więźnia na wolność, ale bał się