Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chu i bełkocąc obrócisz się w proch, użyźniając go dla przyszłych zjaw.”
Czem mogę zbić twe wywody? Jadę zatem wsi od cieniów wieczornych i drwię z Wielkiego Fetysza, którego Comte nazwał światem. Przychodzi mi na myśl twierdzenie innego wrażliwego pesymisty: „Wszystko przemija. Ci którzy na świat przyszli, muszą umrzeć, a umarli cieszą się, że wreszcie spoczną na wieki.”
Lecz wyłania się jeden z mgły, który nie pragnie tego wiecznego odpoczynku. Robotnik na farmie, starzec, wychodźca włoski. Służalczo zdejmuje kapelusz przede mną, albowiem zaprawdę, dla niego jestem panem życia, pożywieniem, ochroną, bytem. Całe swe życie harował jak bydlę, nie zaznawszy nawet tyle wygód, ile moje konie w stajni na słomie. Praca wykręciła mu członki. Chodząc włóczy za sobą nogi. Jedna łopatka sterczy w górę jak garb, druga opada. Palce wykręcone jak szpony, obrzydliwe, wstrętne. Pośród zjaw okaz najmarniejszy. Umysł równie tępy, jak ciało brzydkie.
„Umysł jego jest tak ograniczony, że nie wie nawet o tem, że jest marą” — szepce mi do ucha Biała Logika, dusząc się od śmiechu — „świadomość jego jest pijana, on sam jest niewolnikiem snów o życiu. Mózg ma zapchany mistycyzmem i opętany przesądami. Wierzy w byt transcendentalnych zaświatów. Uwierzył bujdom proroków, którzy ukazali mu lśniącą bańkę mydlaną raju. Uroił sobie nieokreślone pokrewieństwo własne z wymarzoną nierzeczywistością. W niejasnych jego wizjach unosi się jego postać dniami i nocami ponad gwiazdy. Niezachwianie wierzy,