Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pijany, nawet nie podochocony. Byłem tylko radośnie podniecony, byłem u szczytu szczęścia. Szczodrobliwą dłonią użyczało mi je życie, a ja, podając tej dłoni rękę, wziąłem sobie jeszcze garść szczęścia sam. Szczytna to była chwila, najszczytniejsza w mem życiu. Jak zobaczycie, zapłaciłem za nią słono. Nie zapomina się takich doświadczeń. Tylko głupiec nie może pojąć, jak dalece fałszywem jest powoływanie się na pewne żelazne prawo przyrody, głuszące, że te same przyczyny wywołują te same skutki. Nieprawda! Wszak gdyby tak było, to tysiączna fajka opium sprowadzałaby rozkoszne upojenie pierwszej, i nie trzebaby było po roku kilku coctail’ów na wywołanie podniecenia, które przed rokiem sprawiał jeden kieliszek.
Pewnego dnia, skończywszy pracę poranną, wypiłem coctail przedobiedni sam, gdyż nie miałem, w tym dniu żadnego gościa. Odtąd wypijałem ten przedobiedni coctail zawsze sam, o ile brak było gości, i tak pochwycił mnie John Barleycorn w swe kleszcze. Zacząłem pić regularnie, pić sam. Począłem pić nie dla towarzystwa, nie dla smaku, lecz ze względu na skutki, jaki alkohol wywoływał.
Tęskniłem do tego codziennego coctail’u przed obiadem. Nie pomyślałem wcale o tem, ile względów mogłoby przemawiać przeciw temu. Zemściło się to na mnie. Gdybym chciał, stać mnie było na tysiąc cocktail’ów dziennie. Czemże był dla mnie cocktail, jeden marny cocktail? Dla mnie, który przez szereg lat piłem nieraz silniejsze trunki w ogromnej ilości, bez żadnej dla siebie szkody.