Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem z nim drugi. Podniecenie trwało teraz znacznie dłużej, śmiech był głębszy i serdeczniejszy. Nie zapomina się takich doświadczeń. Czasami jestem niemal pewny, że tylko dzięki mojej ogromnej szczęśliwości zacząłem pić naprawdę. Pamiętam, jak pewnego razu urządziłem dłuższą przejażdżkę w góry w towarzystwie Charmian. Służbę zwolniliśmy na ten dzień, a gdy wróciliśmy późną nocą, mieliśmy na kolację siekane mięso. Ach, jak pięknem było życie owej nocy, gdy nas dwoje, sami w kuchni, przyrządzało kolację. Co do mnie, to byłem u szczytu szczęścia. Książki, prawda, nie istniały dla mnie. Organizm mój tryskał zdrowiem, ogarnęło mnie rozkoszne znużenie po jeździe konnej. Wspaniały to był dzień, a niemniej wspaniałą była noc. Z kobietą, która była mi jedynym towarzyszem, ucztowałem w błogiem osamotnieniu. Minęły wszelkie troski. Wszystkie rachunki zapłacone, a nadwyżka gotówki nieprzerwanie napływała. Świetna przyszłość otwierała się przede mną. W tej oto kuchni kipiały w rondlu same delicje, kipiał nasz śmiech, a apetyt mój wzrastał.
Czułem się tak dobrze, że nie wiem jak i gdzie powstało we mnie pragnienie jeszcze lepszego uczucia. Czułem się tak szczęśliwym, że chciałem spotęgować jeszcze tę szczęśliwość, a znałem na to sposób. Poznałem go, mając dziesiątki tysięcy razy do czynienia z John’em Barleycorn. Kilkakrotnie wychodziłem z kuchni, skradałem się do butelki z coctail’em i za każdym razem zmniejszałem jej zawartość o spory kieliszek. Rezultat był niezwykły. Nie byłem