Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zauważyłem kilka razy, że palacz dzienny dziwnie mi się przyglądał. Wreszcie pewnego dnia przemówił. Wpierw musiałem przysiąc, że go nie wydam. Superintendent surowo wzbronił, by mi ani słówka o tem nie piśnięto. Palacz zatem, zdradzając mi tajemnicę, narażał się na stratę zajęcia. Opowiedział mi więc o węglarzu dziennym i o węglarzu nocnym, jako też o ich płacach. Za trzydzieści dolarów miesięcznie spełniałem pracę, za którą oni pobierali osiemdziesiąt. Byłby mi o tem jeszcze wpierw powiedział, gdyby nie to, że był pewnym, iż upadnę pod brzemieniem trudu i sam odejdę. Jednakże obecnie widzi, że popełniam oczywiste samobójstwo, i to w imię jakiej sprawy? Obniżam jedynie wartość pracy, twierdził, i zabieram pracę dwum robotnikom.
Jako chłopiec amerykański, w dodatku dumny chłopiec amerykański, nie odrazu podziękowałem za służbę. Wiedziałem, iż jest to głupotą z mej strony, a jednak postanowiłem wytrwać na stanowisku tak długo, aż pokażę superintendentowi, że nie ugiąłem się pod ciężarem pracy. Potem dopiero podziękuję, a wtedy przekona się, jak dzielnego młodzieńca traci.
Tak uczyniłem w swej naiwności i głupocie. Pozostałem przy pracy tak długo, dopóki nie udało mi się nagromadzić węgla dla obu zmian przed szóstą godziną. Potem dopiero porzuciłem zajęcie, w którem nauka na elektrotechnika polegała na tem, że ja harowałem więcej niż za dwóch, a oni płacili mi mniej niż jednemu; wróciłem do domu, by spać, spać bez końca.