Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzienny nie przewiązał obu przegubów szerokiemi rzemienimi. Były one tak szczelnie owinięte, że przypominały nieruchome formy gipsowe. Dotychczasowy ból minął narazie. Rzemienie tak silnie przylegały, że zapalenie od zwichnięcia nie mogło się rozwinąć.
W takim stanie odbywałem naukę na elektrotechnika. Jeden wieczór za drugim wlokłem się, kulejąc, do domu, popadałem w sen, nie zdążywszy zjeść kolacji. Musiano mnie rozbierać i kłaść do łóżka. Rankiem szedłem do pracy, wlekąc za sobą nogi, z coraz to większym obiadem w koszyku.
Nie rzucałem nawet okiem na książkę z czytelni, Minęły schadzki z dziewczętami. Stałem się prawdziwem bydlęciem roboczem. Pracowałem, jadłem, spałem, a umysł mój spał również przez ten czas. Była to istna zmora. Pracowałem dzień w dzień, nie wyłączając niedziel, wyczekując owego odległego dnia wolnego w końcu miesiąca, który postanowiłem spędzić w łóżku. Spać dzień cały i odpocząć.
Co najdziwniejsze, że przez ten cały czas nie wziąłem do ust ani kropli i na myśl mi nie przyszło, aby się napić. A wiedziałem przecież, że ludzie w tak ciężkich warunkach piją niemal bez wyjątku. Widziałem jak pili, i sam w przeszłości czyniłem to samo.
Tak dalece byłem jednak niealkoholikiem, że nawet nie pomyślałem o tem, że trunek może mi dobrze zrobić. Umyślnie to podkreślam, jak dalece w rozwoju moim brak było skłonności do picia, a dopiero po latach obudziło we mnie pragnienie alkoholu przez ciągłe obcowanie z John’em Barleycorn.