Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aby przyjąć śmierć ze spokojem, kiedy ta stoi już tuż obok. Oni sami oszukują się, łudząc się, że uda im się przechytrzyć grę i przemycić się, pozostawiając innym stworzeniom ciemny grób, albo niszczący żar krematorjum. Lecz człowiek ten w godzinę swej białej logiki wie, że tamci oszukają się, i przechytrzą tylko siebie. Jeden los czeka wszystkich. Niema nic nowego pod słońcem nawet wtedy, kiedy słabe dusze tęsknią do nieśmiertelności. Wie on jednak dobrze, wie dobrze, ten trzymający się mocno na nogach. Złożony jest tylko z ciała, wina i przebłysków promieni słońca, oraz pyłu ziemskiego jest słabiutkim mechanizmem, zrobionym na krótką chwilę, aby być objektem do analizy dla doktorów duszy, jak i doktorów ciała, aby ostatecznie zostać wyrzuconym na kupę odpadków.
Naturalnie wszystko to jest chorobą duszy i chorobą życia. Człowiek wyobraźni taką karą opłacać musi swą przyjaźń z John’em Barleycom. Karę tą łatwiej i prościej płaci człowiek głupi. Pije aż do tępej nieświadomości. Śpi snem zaczadzonego, a jeżeli śni, sny jego są mgliste i nieartykułowane. Ale człowiekowi wyobraźni Barleycom nasłać potrafi swe bezlitosne, upiorne sylogizmy białej logiki. Wówczas patrzy on na życie i jego przejawy oczami chorego na żółtaczkę, pesymisty, filozofa niemieckiego. Rozdziera wszelkie iluzje. Przewartościowuje wszystkie wartości. Dobro jest złem, prawda jest oszustwem, a życie to kpiny. Z wysokości swego manjactwa, z pewnością boga osądza całe życie, jako zło. Żona, dzieci, przyjaciele, w jasności światła jego logiki, to