Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się drogi żeglarzy. Dziewiętnastu nas piło poczęstunek bosmana. Poczem starszy spojrzał na nas wymownie i postawił drugą kolejkę. Lubiliśmy starszego nie mniej od bosmana, a lubiliśmy ich obu szczerze. Czyż można było pić z jednym, a z drugim nie?
I Peter Holt, mój własny harpunnik (zatonął w następnym roku na Mary Tomas z całą załogą) postawił kolejkę. Czas upływał, kolejka po kolejce zjawiała się na bufecie; poczęliśmy podnosić głosy, mikroby zaczęły uwijać się po mózgu. Sześciu było harpunników i każdy zaklinał nas w imię świętego koleżeństwa, abyśmy wszyscy z nim wypili, choć jeden raz tylko. Prócz tego, sześciu sterników, no i pięciu wioślarzy, a każdy rozumował podobnie. Pieniędzy było wbród, a czem grosz nasz był gorszy od innych? serca wolne i wspaniałomyślne, jak niczyje pod słońcem.
Dziewiętnaście kolejek. Czyż potrzeba dla John’a Barleycorn więcej, aby zawładnąć człowiekiem. Wszyscy doszli do stanu, w którym zapomina się o najdroższych marzeniach, które snuło się z taką rozkoszną nadzieją. Wytoczyliśmy się z szyku wpadając w ramiona rekinów i harpij portowych. Niedługo trwała nasza świetna sytuacja. W przeciągu dwuch dni do tygodnia pieniądze znikły, a chłopcy, wyssani przez gospodarzy pokoi umeblowanych, zmuszeni byli zaciągnąć się na nowo. Victor, wspaniale zbudowany, szczęśliwym zbiegiem okoliczności poparty przez przyjaciela, wstąpił do oddziału ratowniczego. Nie ujrzał nigdy szkoły tańców, ani nie dał swego ogłoszenia o poszukiwaniu pokoju przy