niem skinęliśmy na nich, by poszli sobie precz. Nie potrzebowaliśmy ani ich pokoi umeblowanych ani też ich wódki. Byliśmy wzorem trzeźwych i oszczędnych żeglarzy, umiejących lepiej zużyć pieniądze.
Wreszcie agent wypłacił nam należność. Wychodziliśmy kolejką, każdy z nabitym trzosem; jak natrętne komary uwijały się koło nas szakale i hieny portowe. Spojrzeliśmy jeden na drugiego. Przez siedem miesięcy nie rozłączaliśmy się, a teraz drogi nasze mają się rozejść. Pozostawał do spełnienia jeszcze jeden obrządek towarzyski. (Taki był już zwyczaj tradycyjny.) „Chodźcie chłopcy” — rzekł nasz przełożony. Obok były nieuniknione szynki. Dwanaście szynków w obrębie przystani. A gdy weszliśmy do jednego z nich zaroiło się na chodniku, przed szynkiem, od rekinów portowych. Kilku weszło nawet do wnętrza, lecz nie chcieliśmy mieć z nimi nic wspólnego. —
Staliśmy więc przed długim bufetem; bosman, starszy marynarz, sześciu harpunników, sześciu sterników łodziowych i pięciu wioślarzy. Zostało tylko pięciu, gdyż jednego z nas spuściliśmy za pokład z worem węgli przywiązanym do nóg — pomiędzy jedną zamiecią śnieżną, a drugą, wśród szalonej burzy, pędzącej nas od przylądka Jerimo. Było nas zatem dziewiętnastu i to miała być nasza ostatnia kolejka. Na szerokim świecie pozostawało po nas siedem miesięcy prawdziwie męskiej pracy; wiały wichry wysoko, wiały wichry nisko, wszystko to już było poza nami, a teraz spoglądamy po sobie raz ostatni. Każdy z nas wie, że daleko rozchodzą
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/144
Wygląd
Ta strona została przepisana.