Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczere oblicza, na których malował się zakazany, żrący ogień, przejmujący ich żyły i parujący płomieniem z czupryny. Przypominam sobie jak śpiewali rzewną pieśń, której refren był taki:

„A gdy żegnam swoją lubą
„Złotą mi obrączkę daje:
„„Bądźże matki swojej chlubą,
„„Gdy zawitasz w obce kraje!””

Śpiewając pieśń tę zalewali się łzami, młode nicponie, wyzuci z uczuć, a ja śpiewałem wraz z nimi, płakałem wraz z nimi i rozkoszowałem się patosem tej tragedji, wysilając się, by stworzyć jakąś pijacką, zamgloną teorję życia i romantyczności. To był ostatni obraz który mi utkwił w pamięci, w tym okresie pomiędzy początkową przedsiębiorczością, a późniejszem zupełnem zamroczeniem. My — to znaczy, chłopcy okrętowi i ja ulatujemy pod gwiazdy związani nicią braterską. Śpiewamy hulaszcze pieśni żeglarskie, wszyscy z wyjątkiem jednego, który płacze skulony na ziemi, kiwamy rytmicznie głowami w takt melodji. Z obu stron ulicy dolatują dalekie chóry, śpiewające podobne pieśni morskie; życie jest wzniosłe i piękne, a szaleństwo romantyczne i wspaniałe.
Pierwsze co ujrzałem otwierając oczy, gdy już zamroczenie ustąpiło, była japonka, strwożona i zatroskana, pochylona nade mną. Była to żona pilota, a ja właśnie u niej leżałem w sieni zziębnięty, drżący i chory: oto skutki orgji. Czułem się zbyt lekko