Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okryty. O, łotry, ci chłopcy okrętowi! Uciekanie weszło im, widocznie, w krew. Uciekli z mojemi rzeczami. Zegarek przepadł. Kilka dolarów przepadło. Ubranie przepadło. I mój pas. Aha, i buty też.
Powyższe jest przykładem, jak spędziłem te dziesięć dni na wyspach Bonin. Victor otrzeźwiał po napadzie furji, przyłączył się do nas, poczem piliśmy z nieco większą rozwagą. Nigdy jednak nie wspięliśmy się na ową ścieżkę na lawie, pośród kwiatów. Miasto i skośne twarze, oto wszystko cośmy widzieli.
Kto się poparzył na gorącem, dmucha na zimne. Może byłbym zobaczył więcej na wyspach Bonin, i zapewne wyszłoby mi to na zdrowie, gdybym był postąpił jak należało. Lecz jak się przekonałem, żadnego znaczenia niema, co kto powinien robić, lub czego nie powinien. Idzie o to, co kto w rzeczywistości robi. To tylko ma trwałe, monumentalne znaczenie. Robiłem to właśnie, co robiłem. Robiłem to, co inni robili na wyspach Bonin. Robiłem to, co miljony ludzi robiło w świecie i przy takich okazjach. Tak się wiła droga mojego życia; byłem dzieckiem rodu ludzkiego, jednem ze swego środowiska i ani bezkrwistym limfatykiem, ani też ideałem. Byłem tylko ludzkim, wybrałem tę drogę żywota, którą wybrali ludzi przezemnie ubóstwiani, jeżeli chcecie wiedzieć, mężczyźni z krwi i kości, namiętni, rasowi, pyszni ludzie, wolne duchy, trwoniący skarby życia szeroko, nie jak skąpcy.
Droga ta stała otworem dla wszystkich. Była ona jak otwarta studnia w podwórzu, gdzie bawią się