Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czekając komendy gubernatora, ale ten nie był głupi. Saturalje te wydawały mi się wspaniałe. Oto powracają dni świetnej potęgi hiszpańskiej. To była swoboda; to była przygoda. I ja brałem w tem udział, dumny korsarz, jeden z tych wielu dumnych korsarzy, pośród japońskich domków papierowych.
Gubernator nigdy nie wydał rozkazu opróżnienia ulic i wałęsałem się z Axelem od szynku do szynku. Płatając figle, po jakimś czasie straciłem go z oczu, byłem już wprawdzie trochę zamroczony. Zataczałem się, nawiązywałem znajomości, wlewając w siebie coraz więcej alkoholu i z każdą chwilą tracąc coraz więcej przytomność. Niejasno sobie przypominam, że siedziałem gdzieś wśród rybaków japońskich i sterników kanackich w jednej z łodzi naszego statku, oraz z młodym duńskim żeglarzem, który dopiero porzucił pastwiska argentyńskie, i z jakimś specjalistą od krajowych zwyczajów i ceremonji. Z zachowaniem całego, szczególnie zawiłego ceremonjału japońskiego, piliśmy saki, jasne, lekkie i letnie w malutkich filiżankach porcelanowych.
Następnie przypominam sobie chłopców okrętowych, którzy pouciekali z domów — chłopcy lat ośmnastu do dwudziestu, pochodzący z mieszczańskich rodzin angielskich, przechodzący z okrętu na okręt, którzy praktykę swą rozpoczynali już w niejednym porcie świata, a obecnie skończyli na kasztelu poławiaczy fok. Zdrowi, twarze gładkie, oczy jasne, młodzi — młodzi jak ja, uczący się stawiać pierwsze kroki w świecie mężczyzn. I byli oni już mężczyznami. Nie lekkie saki dla nich, świadczyły o tem