Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

senów i taików, poprzez papierowe ścianki doleciał nas z ulicy dziki ryk. Poznaliśmy go. Rycząc ustawicznie, wzgardziwszy drogą przez drzwi, wymachując muskularnemi ramionami, jak szalony wpadł do nas Victor przez rozdartą ścianę. Opętany jeszcze poprzednią wściekłą furją, pragnął krwi, czyjejkolwiek krwi. Orkiestra ucichła, my też. Uciekaliśmy drzwiami, uciekaliśmy przez ściany, byle wydostać się nazewnątrz.
Ponieważ lokal był napół zniszczony, musieliśmy zapłacić za szkodę; pozostawiliśmy wyczerpanego Victora, okazującego wszelkie symptomy popadania w śpiączkę, i puściliśmy się z Axelem na poszukiwanie spokojniejszego lokalu do picia. Główna ulica szalała. Roiło się od rozhukanych marynarzy. Ponieważ naczelnik policji był bezsilny ze swą małą garstką, gubernator prowincji wydał nakaz kapitanom okrętów, aby z nadejściem zmroku zebrali całą załogę na statkach. „Co? Z nami w ten sposób postępować!” Skoro tylko wieść o tem rozeszła się po szkunerach, opróżniły się zupełnie. Wszystko co żyło udało się na brzeg. Nawet ci, którzy zgoła nie mieli zamiaru wylądować, rzucili się do łodzi. Nieszczęsny ukaz gubernatora przyspieszył ogólną orgję. Wiele godzin minęło od zachodu słońca, a marynarze chcieli zobaczyć tego który ich zmusił do powrotu na pokład. Włóczyli się i drwiąco proponowali władzom, aby spróbowały wsadzić ich do łodzi. Przed domem gubernatora ciżba była największa; wyli pieśni morskie, na twarzach zaciętość, z wrzaskiem tańczyli śmigę wirgińską i inne tańce narodowe. Policja wraz z nieznacznemi posiłkami stała w grupkach na uboczu,