Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kujący na wyłamanie zamków, i każda myśl była wizją wyrazistą, ostro zarysowaną, nieomylną. Mózg mój był przeniknięty jasnością białego światła alkoholu. John Barleycom gubił się w chaosie prawdomówności, zdradzając najskrytsze tajemnice. A ja byłem jego wyrazicielem. Mnóstwo wspomnień z przeszłości cisnęło mi się do głowy, wszystkie uszeregowane jak żołnierze podczas wielkiej rewji. Dobierałem je i rozważałem, niektóre szczegółowo. Byłem panem swych myśli, mistrzem wymowy, jak również mistrzem w uogólnianiu doświadczeń, zdolnym nieomylnie ustanawiać daty i konkretyzować swoje wnioski. Gdyż w ten sposób John Barleycom nęcił i łudził, płodząc mikroby pożerające nteligencję, podszeptując swoje fatalne poglądy na prawdę, wnosząc jasne błyski w monotonję dnia powszedniego.
W ogólnych zarysach opowiadałem nieraz Charmian’ie o mej przeszłości i tłumaczyłem jej moją psychologję. Nie byłem dziedzicznym alkoholikiem. Nie urodziłem się z organiczną predyspozycją do alkoholu. Pod tym względem jestem zupełnie normalny. Alkoholizm mój był nabyty. I nabyty z wielkim trudem. Alkohol był dla mnie rzeczą wstrętną, gorszą od wszelkich innych obrzydliwości. Nawet obecnie nie znoszę smaku wódki. Piłem tylko dla „rozmachu”. I od piątego roku życia, aż do dwudziestego piątego nie nauczyłem się dość cenić owych „rozmachów”. Dwadzieścia lat przykrego praktykowania na alkoholika sprawiło, że ten nabyty nałóg stale kazał memu organizmowi buntowniczo telerować alkohol,