Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odpowiedziałem z oburzeniem. Im dłużej odpowiadałem, tem więcej byłem oburzony. (Nie, bynajmniej nie byłem pijany. Koń, na którym jechałem, nazywał się odpowiednio: „Bandyta”. Chciałbym widzieć pijanego jadącego na nim.) Ale jak to powiedzieć? — Byłem podniecony. Czułem się znakomicie. Byłem żartobliwie wesoły.
„Kiedy kobiety staną u urny wyborczej, będą głosowały za prohibicją” powiedziałem „Przecież to właśnie żony, siostry, matki, i tylko one, wbiją ostatni gwóźdź w trumnę John’a Barleycom.
„Ja zaś myślałam, że jesteś przyjacielem John’a Barleycom” wtrąciła Charmian.
„Jestem nim. Byłem nim. Nie jestem nim. Nie byłem nim nigdy. Wtedy najmniej jestem jego przyjacielem, kiedy przebywam z nim i kiedy się zdaje, że jestem najbardziej z nim zaprzyjaźniony. On jest królem kłamców. On jest najszczerszym prawdomówcą. Jest też dostojnym towarzyszem, z którym się obcuje, jak z bogami. On jest również w lidze z Kostuchą. Jego drogi prowadzą do nagiej prawdy i do śmierci. On daje jasną wyobraźnię i mętne sny. On jest wrogiem życia i nauczycielem mądrości, poza życiową mądrością. On jest mordercą o czerwonych rękach i on zabija młodość”.
Charmian patrzyła na mnie i wiedziałem, że dziwi się, skąd przyszły mi podobne myśli do głowy.
Mówiłem dalej. Jak powiedziałem, byłem podniecony. W moim mózgu każda myśl była wykończona. Każda myśl w maleńkiej swej celi była gotowa rozbijać drzwi, jak więźniowie o północy, ocze-