Strona:J. Turgeniew - Z „Zapisek myśliwego”.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świetle księżyca, zasłoniętego przez mgłę. Na wozie przed nami wpół siedziało, wpół leżało, sześciu ludzi, w koszulach, w kapotach rozpiętych; dwaj nie mieli czapek na głowach. Ręce ich podnosiły się, padały, ciała trzęsły się: widoczna rzecz, pijani. Jedni wrzeszczeli, jeden świstał przeraźliwie i czysto, drugi klął, na przodku siedział jakiś olbrzym w kożuchu i powoził. Jechali stępa, jakby nie zwracając na nas uwagi.
Co było robić? Wlekliśmy się za nimi też stępa, chcąc nie chcąc.
Przynajmniej czwartą część wiorsty jechaliśmy w ten sposób; oczekiwanie męczące... Ratować, bronić się, jakim sposobem!
Ich sześciu, a ja nie mam nawet laski. Zawrócić, to dogonią natychmiast. Przypomniał mi się wiersz Żukowskiego (gdzie mówi o zabójstwie feldmarszałka Kamieńskiego):

„Ów straszny topór rozbójnika...“

a nie, to ścisną gardło brudnym postronkiem i do rowu! Możesz tam sobie rwać się, szarpać, jak zając w sidłach.
Źle!
A ci zaś ciągle jadą stępa i nie zwracają na nas uwagi.
— Filofej — szepnąłem — spróbójno, weź na prawo, omiń ich.
Filofej wziął się na prawo, oni także na prawo, przejechać nie sposób! Filofej spróbował na lewo, oni także na lewo, nie dadzą się ominąć...
Rozśmieli się nawet; widocznie nie chcą przepuścić.