Spojrzeliśmy jeden na drugiego. Filofej zsunął czapkę na czoło i zaczął popędzać konie. Puściły się one galopem, lecz długo tak biedz nie mogły, wpadły znów w kłus. — Filofej smagał je ciągle: trzeba było uciekać.
Nie mogłem sobie zdać sprawy, dlaczego na ten raz ja, który z początku nie podzielałem przypuszczeń Filofeja, nagle nabrałem przekonania, że za nami jadą rzeczywiście ludzie niedobrzy... Wszak nie usłyszałem nic nowego, te same dzwonki, tenże turkot pustego wozu, to samo świstanie, a jednak już nie wątpiłem: Filofej nie mógł się mylić.
I oto znów przeszło dwadzieścia minut. Wciągu ostatnich z tych dwudziestu minut, oprócz turkotu i stuku własnego ekwipażu, słyszeliśmy wyraźnie stuk i turkot tamtego.
— Stań, Filofeju — rzekłem — wszystko jedno, jeden koniec.
Filofej wstrzymał konie, rade zapewne ze sposobności, że mogą odetchnąć. Tuż za naszemi plecami dzwonki brzęczą przeraźliwie, wóz grzmi, ludzie śpiewają i krzyczą, konie parskają i biją ziemię kopytami.
Dogonili!
— Bieda — rzekł półgłosem Filofej i nieśmiało, jakby niezdecydowany, zaczął popędzać konie — lecz w tej samej chwili coś się za nami zerwało, brzęknęło, jęknęło i wielka, szeroka telega, zaprzężona w trójkę podpalanych koni — nagle — jak wicher, ominęła nas, wyprzedziła i zaraz potoczyła się powoli, zagradzając zupełnie drogę.
Przyznam się, że mnie strach ogarnął. Zacząłem się wpatrywać z wysiłkiem, przy niepewnem
Strona:J. Turgeniew - Z „Zapisek myśliwego”.djvu/68
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.