Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko to być może, mości panie, ale rzadka zbrodnia, której by pan Bóg odkryć nie dopomógł; ludzkie rachuby mylne, a rozum występnych zawodny, widzi się oku winnego, że wszystko przewidział, aż maluczkiego czegoś zapomni, co po nici do kłębka doprowadzi...
— Ale cóż, do tysiąca diabłów — wrzasnął zapominając się Hawnul, który wyciął w stół pięścią tak, że się szyby w oknach zatrzęsły — ale cóż dozwala tę myśl nawet przypuścić?
Turzon w sercu się uradował widząc, że zimna krew opuszczała gospodarza i rzekł całkiem spokojnie z wyższością jaką mu nadawała flegma, którą umiał zachować:
— Bardzo wiele, kto się podszył pod szlachectwo, kto popełnił raptum i sacrilegium[1], temu do zabójstwa krok tylko.
— W moim domu! w moim domu! — ryknął Hawnul zanosząc się — waćpan się nie obawiasz, żebym mu kości pogruchotał!
— Prawda się niczego nie boi — zimno biorąc za szablę rzekł pan Filip.
— Ale to fałsz! ale to potwarz! — unosząc się krzyczał gospodarz — ale to czernidło ohydne... takim szlachcic jak waćpan a może i lepszy...
— To pewna, że inny — rzekł cicho Turzon.

— Kto mi dowiedzie raptum? kto mi dowiedzie świętokradztwa? tyle co waćpan zabójstwa... dowodźcież! do-

  1. Porwanie i świętokradztwo.