Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   66   —

— Nie ujdziesz, złodzieju! — zawołał Żumbakis.
Oczy starego Litwina, spokojne dotąd, jak jezioro, zaczęły błyskać, twarz mu się ożywiła chciwą zaciętością łowca, a wargi wydłużyły się pożądliwie. Inny młody rybak, płowy, jak len, otwierał nadmiernie usta i powzdychywał drapieżnie. Wszyscy zresztą, na łodziach i na lądzie, pochłonięci byli przez mniej lub więcej namiętne oczekiwanie.
Sieć, już blizka, gotowała się bałwanem. Podbierali rybacy już rękoma jej boki obmokłe, srebrzone gęsto uwięzłym w okach drobiazgiem wodnym: płociną, kiełbiem, kolczastą stynką, smaczną, choć małą, okleją, splamione tu i owdzie przez czarnego raka, trzaskającego konwulsyjnie ogonem o pancerz. Podbierali uważnie i przebiegle dolny kraj sieci, czyniąc z niej powoli wielki wór, pełen dobytku. Podnieśli go nareszcie nad wodę między dwoma dziobami łodzi. Zakotłowało się w sieci, skłębiło, zachlupało rozpaczliwie i rozgłośnie.
— Pokazać!.. Pokazać grubą rybę! — wołał pan Apolinary do rybaków, którzy jęli koszami czerpać ryby z sieci i rzucać je w łodzie na dno, po otworzeniu środkowych pomostów.
Były skrzelowatego rodzaju niezliczone odmiany: ciemne leszcze, ościste okónie, okrą-