Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   59   —

się wątpi, niż powiedzieć: wiem, gdy się nie wie.
— Więc czegóż pan chce od tego rybaka?
— Nic... chciałbym, żeby wiedział.
— To może aluzya do uświadomienia ludu?
— Poniekąd. Przyszło mi to na myśl, gdy obchodziłem pola wasze z ekonomem. Zaszedłem i do szkółki i do warsztatów tkackich, spotkałem dużo włościan rozmaitych wieków. Piękny i dobry lud. Zbudowany też byłem, ze wszędzie znać rękę pani, że wszędzie wspominają »naszą panienkę«.
— Ach! ja sama chciałam panu to pokazać! — rzekła, rumieniąc się, Aldona.
— Powrócimy tam razem jutro, jeżeli łaska. Chciałem nawet panią o parę rzeczy zapytać. Czy szkółka jest dworska, przez dwór wiszuński założona?
— Założyłyśmy ją z matką bez niczyjej pomocy.
— To jest zapewne i wykład języka polskiego?
Aldona spojrzała ze zdziwieniem:
— Niema, panie. Przecie tu lud czysto litewski...
— Ale kultura płynie ze źródła czysto polskiego.
— Powracamy do naszej pierwszej rozmowy. Widzę, że pan uparty, jak Litwin.