Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   58   —

— Straszą rybę od brzegu — objaśniła Aldona.
— Rozumiem — odrzekł Kazimierz. — A tam idzie matnia.
Wskazywał na wygładzonej wodzie szereg punktów ciemnych od strony pełnego jeziora. Były to drewniane pławki, znaczące górny brzeg matni, obciążonej od dołu kamieniami.
Rybacy znowu ucichli, zarzucili kotwicę na brzeg półwyspu i, chwytając na przemianę za kołki od korby, pracowicie namotywali na nią mokry sznur, który przyciągał sieć do zatoki.
— Dobrze będzie? jak myślicie, Żumbakis? — zapytała Aldona po litewsku starszego rybaka.
— Ne żinu, panitia[1].
Rokszycki, który codziennie czynił postępy w języku litewskim, zrozumiał i uśmiechnął się:
— Wie pani, że o Litwie można powiedzieć: piękna kraina, w której rozbrzmiewa »ne żinu«.
— To zamiar znowu satyryczny?
— Prosta uwaga — może być nawet i pochwałą. Lepiej powiedzieć: nie wiem, gdy

  1. Nie wiem, panienko.