Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   417   —

których Krystyna wybierała się na święta Bożego Narodzenia do Warszawy. Kazimierz był także już dwa razy w Ponikszcie po uroczystościach wiszuńskich, w przejazdach z dalekich stron, rzucał się bowiem z Ziembowa do Petersburga, znowu do Wilna. Wszystko było obiecujące, rozkochane, szalone, chociaż przyszłość oparta na liczbach niewiadomych. Jeżeli las auszrański przenosi swą wartością długi, na nim ciążące, młodzi państwo Rokszyccy będą sobie panowali na Auszrze. Ale jeżeli nie — będą równie szczęśliwi, a bogaci dopiero tam kiedyś.
W parę dni po pierwszym śniegu zameldował się do dworku księdza Antoniego pan Franciszek Marczak, technik leśny. Krystynie uderzyło serce gwałtownie; od tego człowieka, a raczej od wyniku jego roboty zależało jednak wiele...
Wszedł do pokoju człowiek młody, krępy, z upartem, nizkiem czołem, niesympatyczny. Wręczył najprzód list od Kazimierza Krystynie, która przyjmowała go sama. Mówił twardo, bez wdzięku, nazywał Kazimierza, »Rokszyckim«, bez żadnych grzecznych epitetów. Wprawdzie w liście, który Krystyna zaraz otworzyła stało na początku: »Posyłam kolegę mego i przyjaciela, pana Franciszka Marczaka«... Na wiarę więc tych tytułów przemawiała pani Krystyna do szorstkiego czło-