Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   416   —

minach, albo, u bogaczów, w osobnych wysokich budynkach, na kształt wiatraków bez skrzydeł. Chaty, dworki i dwory zamykały się coraz szczelniej, otulały się przed tęgą, a jednak zdrową, bo szczerą zimą.
Nawet ludzie, nie dobywający rękoma swego pożywienia z ziemi, przemyślni inteligenci, odkładali na bok większe zamysły, aż do wiosny, dawali folgę lenistwu ciała i wyobraźni, grzęźli w gawędach kominkowych, w obrachunkach lub wspomnieniach.
Pierwszy śnieg spadł w Ponikszcie w nocy pod koniec listopada, a rankiem olśnił mieszkańców zmianą krajobrazu. Znikły wszystkie barwy szare i zgniłe, zaległa ziemię ogromna białość, równając pagórki, topiąc w sobie linie dróg i granic, nawet granice ziemi, odznaczonej zaledwie jasnością swą od mętniejszego nieba.
— Ten śnieg, tak on już poleży aż do ślubu panienki — mówił Piotr Lejtan do Krystyny, która, otulona płaszczem, wyszła z domu, aby zobaczyć park pod śniegiem, oporny jeszcze zwiędłemi barwami w gęstwinach.
Zima nie zasmucała jej wcale; miała być dla niej porą szczególnie świąteczną, porą jej ślubu, zapowiedzianego na styczeń. Był to już zamiar niezachwianie pewny, jak powrót wiosny. Stwierdzały go codzienne niemal listy, już i odpowiedzi rodziców Rokszyckiego, do