Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   399   —

pszy? — rzekł Rokszycki, zaciekawiony przez filozofię starego strzelca.
— Żeb’ taki i pozostał, dobry będzie. Krzyczeli ludzie jacyś tamtego roku: źle na święcie. Nieprawda. Miej tylko nogi i ręce zdrowe, a w sobie duszę, Bogu śpiewającą, tak i nie poczujesz, że życie złe. Skręcił mnie kiedyś Czarny na tokach głuszców, że dwa miesiące grzbietu rozprostować nie mogłem, to ja się tak modlił, bokiem leżący: Zegnij mnie, Panie Boże, w kruk, jeżeli taka już święta wola Twoja, ale pozwól choć nogami tę ziemię zamiatać i uszami słuchać, co las mówi, i oczami skowronka w niebie dogonić, a już ja tobie mój rożek, srebrem okuty, po księciu Hieronimie na obraz Matki Twojej w Ostrejbramie zawieszę. Tak i udał się handel święty: rożek tam wisi, a Jurko nogami po ziemi chodzi, chodzi nieustający.
— Mówiono mi, żeście całą Litwę schodzili piechotą? A wyszliście też kiedy i poza granice?
— I do Warszawy książęta wozili, i do Petersburga... I w Paryżu był.
— W Paryżu?! Jakże się wam podobał?
— Cóż... domy i domy, a miejscami śmierdzi.
— Nie chcielibyście tam mieszkać?
— Ot, gdzie nalazłeś, panieńku ty mój! U nas, jak słońce wstanie, tak już wiadomo — i dla mnie. Tam jego i nie podzielić między