Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   387   —

rował już w gronie kilku gości, a przy jednym stoliku siedziało czterech pomiętych i bladych karciarzy we frakach, którzy widocznie przetrwali na tem miejscu od nocy.
— Co to stateczność! — witał Kazimierza pan Gotard, wskazując na swoje srebrne, wyszczotkowane włosy, na świeże kryzy, a zarazem na typową poranną postać Kazimierza — my już gotowi do jakichbądź szranków, wyglądamy, jak róże, biała i różowa, a spojrzyj pan na tych idyotów przy zielonym stoliku... Napijesz się pan starki?
Kazimierz nie miał żadnych przesądów co do dyety: napił się starki, potem kawy.
Z okien tego pokoju widać było zmarszczone dzisiaj, pokreślone srebrem na stali, kochane jezioro wiszuńskie. Rokszycki uśmiechnął się do niego miłośnie.
— A co? czy sarenki już wracają z przechadzki? — zapytał pan Gotard, spoglądając przez okno za przykładem Kazimierza. — Grasz pan tam z którą w »zielone«, co?
— Nie widzę żadnej. Czy już wyszły z domu?
— A jakże; już się tu działy różne rzeczy. Chmara odjechał, ciemny, jak czekolada, po jakiejś rozmowie ze zbiegłą bratową. Narzeczeni poszli oglądać konie. I po parku błądzą różne sarenki. Żebym nie zastępował gospodarza, poszedłbym do parku i tylko beknął;